Sąsiadów się nie wybiera. Są darem od losu. Zwłaszcza, gdy mówimy o sąsiedztwie w wymiarze państwowym. Jednak, by móc zakrzyknąć jak Agnieszka Osiecka, że dobrze mieć sąsiada, trzeba się napracować. Trzeba wyjść z siebie i do siebie nawzajem pójść. Drogą ku temu jest, moim zdaniem, literatura. Dokładniej zwykłe czytanie książek. Nie znam lepszej metody na poznanie drugiego człowieka, jego kultury i świata wartości. I tu zaczynają się schody… Patrząc na polskie statystyki czytelnicze śmiem twierdzić, że większość z nas nawet nie do końca zna swoja własną kulturę . Biblioteka Narodowa zbadała bowiem, że 62 proc. Polaków powyżej 15. roku życia nie przeczytało w 2017 r. choćby jednej książki. Dla porównania w Czechach , grupa nieczytających liczy całe 17 procent. Muszę przyznać, że żal ściska serce oraz inne ,że się tak wyrażę, członki. Ten niemiły stan ściśnięcia został utrwalony, gdy przeczytałam w artykule Mariusza Szczygła, że w języku czeskim istnieje nawet specjalne słowo na określenie osoby kochającej książki. I jak my, Polacy, wyglądamy z naszym pozbawionym emocji „bibliofilem” lub złośliwym „molem książkowym”?
Blado, że posłużę się eufemizmem, gdyż damie nie wypada używać wulgaryzmów . A wulgaryzmy aż cisną się na usta, gdy się czyta, że Słowacy wydali na książki 2,1 procent swoich dochodów i w tej kwestii są liderem krajów UE. Nie pociesza mnie fakt, że u naszych bratanków- Węgrów -czytelnictwo spada w tempie piorunującym. Wzorem Onufrego Zagłoby postanowiłam jednak poczekać, aż cholera mnie minie. (wzór to nie byle jaki, bo jak twierdzą uczeni, Sienkiewicz jest najlepiej sprzedającym się w Polsce pisarzem, i nawet słynne „50 twarzy Greya” nie dały mu rady) Kiedy faktycznie emocje opadły uświadomiłam sobie, że i ja mam coś na sumieniu. Analiza osobistego sumienia, czyli listy lektur potwierdziła, że dobrze znam literaturę polską, nieco gorzej angielską i hiszpańską. Cokolwiek mogę powiedzieć także o literaturze rosyjskiej czy niemieckiej. Jednak gdyby mi przyszło wymienić autorów z kręgu sąsiadów zebranych w Grupie Wyszehradzkiej, to miałabym delikatny problem w rozmiarze XL. Jak się bowiem okazuje, polski system edukacji nie promuje literatury czeskiej, słowackiej czy węgierskiej. Owszem, w kanonie lektur na różnych poziomach kształcenia są utwory Waclawa Havla, Jana Drdy, Karela Capka, Jaroslawa Haszka czy Ferenca Molnara. Nota bene, ten ostatni był założycielem Zespołu Badań Polonistycznych na uniwersytecie w Debreczynie. Wróćmy jednak do naszej szkolnej listy lektur, na której twórcy z Czech, Słowacji czy Węgier zwykle umieszczeni są w dziele „Do wyboru” bądź” Dla zainteresowanych”. Efekt jest taki, że sąsiedzi pozostają nam nieznani. Zupełnie jakbyśmy zapomnieli o wspólnej historii czy spuściźnie kulturowej. Może wzorem Mickiewicza czy Iłlakowiczówny warto sięgnąć po literaturę znad Balatonu. Może zapatrzywszy się na obrazy Matejki, podziwiając grę Gustawa Holoubka czy wchodząc w poezję Leopolda Staffa poczujemy się zaproszeni do czeskiego świata literatury, którego oni byli spadkobiercami, właśnie z racji swego czeskiego pochodzenia. Może urzeczeni gwiazdą Poli Negri i mistrzostwem reżyserii Laco Adamika, pojmiemy, że słowackie korzenie kształtowały ich wrażliwość. Stąd dziś moje mocne postanowienie poprawy. Sięgnę po książki węgierskie, słowackie i czeskie. W nich kryje się bogactwo kultury moich sąsiadów. Warto je poznać zanim ulegnie się stereotypom.
Literatura, jako się rzekło jest najlepszym kluczem do drugiego człowieka i do całej jego społeczności. Dlatego niniejszym zachęcam, czytajcie utwory pochodzące ze wspólnoty Wyszehradu! Czytajcie nawet przy jedzeniu, bo jak twierdzi Małgorzata Musierowicz, lepiej czytać przy jedzeniu niż nie czytać wcale. Poznajmy naszych sąsiadów i dobrze się przy tym bawmy. Czego sobie i Państwu życzę.
Wybierz język:
WESPRZYJ NAS I PRZEKAŻ DAROWIZNĘ!
Numer konta:
19 1600 1462 1828 2254 4000 0001
Odwiedź Visegrad coetus Association również na: